Kulki kokosowe niczym te ze sklepu

Kuleczki o smaku popularnych pralin. Są naprawdę doskonałe – kokosowa słodycz obezwładnia i powoduje przyjemną błogość, ale bez wyrzutów sumienia.

Bardzo polecam!

Składniki

  • 200g kaszy jaglanej
  • 400 ml mleka kokosowego (cała puszka)
  • puszka wody – po prostu przepłukujemy puszkę i wlewamy wodę 🙂
  • 15 szt. daktyli
  • łyżeczka esencji waniliowej
  • 6 łyżek musu kokosowego – można kupić, ale ja polecam zrobić swój
  • kilkanaście migdałów
  • wiórki kokosowe do obtoczenia
  • 1-2 łyżki mąki kokosowej (jeśli praliny są za rzadkie i nie chcą się lepić)

Mus kokosowy

  • 3 szklanki wiórków kokosowych
  • 1 łyżka oleju kokosowego

Wykonanie

Wiórki stopniowo wsypujemy do np. młynka do kawy i mielimy aż do momentu otrzymania płynnej masy – można dodać ok. 1 łyżkę oleju kokosowego, jeśli wiórki są wyjątkowo oporne 🙂

Kaszę jaglaną wypłukać wrzątkiem, a następnie zagotować na mleku. Gdy kasza wchłonie płyn zdejmujemy z palnika i trochę studzimy. Następnie dodajemy daktyle (bezpośrednio do kaszy) i esencję waniliową oraz mus kokosowy. Kaszę należy od razu blendować – będzie to łatwiejsze, gdy jest ciepła. Ale naprawdę długo, aż zacznie przypominać ser. Uwaga na bleder przy tej czynności – warto dać mu odpoczywać 😊

Schładzamy w lodówce.

Finał

Schłodzoną masę nabieramy łyżeczką i układamy na talerzu. Do każdego kawałka masy wkładamy obrany ze skórki migdał (jeśli mamy migdały ze skórką wystarczy zalać je gorącą wodą i obrać po kilkunastu minutach), a następnie formujemy kulki. Obtaczamy w wiórkach kokosowych i zajadamy. Pysznie i zdrowo 🙂

Fitkulinarnie
Pani Marchewka, bardziej świadoma, dbająca o siebie i innych. Gotuję od zawsze, jest to moja wielka pasja, więc postanowiłam podzielić się z Wami sprawdzonymi recepturami na pyszne, ale jednocześnie zdrowe dania. Znajduję balans pomiędzy smakiem, a odchudzaniem potraw. Przed Wami zbiór przepisów, fit- porad, ale również mądrości inaczej oraz opowieści dziwnej treści. Zapraszam do wspólnej wycieczki przez zdrowe dania okraszone dużą dawką humoru!

Opowieści dziwnej treści Pani Marchewki

Opowiem Wam dziś o dość wyboistej drodze do polubienia sportu oraz zmiany nawyków żywieniowych. Przez całe lata celebrowałam w sobie wytrwałość – rzetelne, konsekwentne unikanie aktywności fizycznej (z małymi zrywami, czasem nawet kilkuletnimi, w zależności od perspektyw spotkania z różnymi samcami). Mimo, iż zawsze wiedziałam, że ona pomaga się lepiej czuć i te same hormony, które mogą zalać Ci mózg od czekolady pojawią się z jednoczesnym zalewaniem oczu przez pot. Jak już o pocie mowa – „Geniusz to 1% inspiracji i 99% potu.” [1] Ja pocić się nie lubię i mimo wszystko uważam, iż mój geniusz jest wielki. Była już o tym mowa, osoby, które nie doczytały początku zupełnie nie muszą do niego wracać, gdyż i tak nie ma to żadnego znaczenia. Ogólnie się nie pocę, nie muszę używać dezodorantów antyperspiracyjnych, zasypywać stóp talkiem czy obawiać się wrzących łez pod pachą. Przez lata nie miałam okoliczności do pocenia, gdyż z żelazną konsekwencją unikałam sportu. Byłam świetnym teoretykiem – znałam wszystkie tabele z wartościami kalorycznymi, wiedziałam, jak komponować zdrowe posiłki, jak ćwiczyć, czym ruszać i w co się ubierać, aby ciało nabrało kształtów modelki. Swoją drogą Rubensowi też ktoś pozował, tak? Wracając jednak do teorii sportu – w domu posiadałam (i posiadam nadal!) orbitrek, step, stepper, hantle, rower stacjonarny oraz turystyczny, odzież termiczną, skakankę, ciężarki na kończyny z rzepami, aby jeszcze łatwiej mi się ćwiczyło, książki czy płyty o dietach i ruchu – swoją drogą – kiedyś otrzymałam od mojego Przyjaciela radę, iż przy tych płytach należy ćwiczyć, a nie się nimi nacierać. Nacieranie miało, niestety, nic nie dać… A jak już mowa o nacieraniu – szafka w łazience od zawsze uginała się od specyfików, dzięki którym mój cellulit miał zniknął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a boki na talii wchłaniać się jak statki na trójkącie bermudzkim. Przerabiałam już wszystko – kriolipolizę, lipolizę w strzykawce, ultradźwięki, żelazka antycellulitowe, body-wrapping, bańkę chińską, masaże w wielkiej rajtuzie, w której wyglądałam jak nieuwędzona szynka, smarowanie zada mazidłami piekącymi tak, iż noc spędzałam ze zbolałą, poparzoną d…., na podłodze w kuchni, obłożona ogórkami. Uwielbiałam rozprawiać o tym, jak to od poniedziałku zmienię swoje życie, przejdę na dietę, ćwiczyć będę jak opętana. Karnety na siłownię kupowałam namiętnie, najlepiej w kilka miejsc, aby mobilizacja była jeszcze większa. 

 

Wszystko to było na nic – zawsze wygrywała moja ulubiona cecha – konsekwencja. Miałam wrażenie, że w mojej głowie siedzi ta chuda, ale jest jednak wredną suką. Nie dość, że nie chce się ujawniać, to jeszcze zupełnie nie próbuje pogadać z tą spasioną. A przecież mogłaby jej powiedzieć, że już dosyć tego pier….., weź się w garść. To nie, ona wolała siedzieć i czekać, narzekać, że ta tłusta znów spuściła jej wpier…., bo spodnie z ubiegłego sezony zatrzymały się na wysokości kolan.

Nie pomagało mi w tym również otoczenie – wciąż słyszała, iż jednak aż tak gruba nie jestem. Skoro nie jestem, no to co się będę przejmować? Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.[2]

I tak sobie żyłam przez kilka lat, stając się, w gruncie rzeczy, coraz bardziej niepewna siebie, zakompleksiona i nieszczęśliwa. 

I któregoś dnia powiedziałam STOP.

Ale wiecie, gdzie tkwi sekret? w tym, żeby zrozumieć, że to nie może być chwilowy zryw, że można to polubić i że to po prostu musi być styl życia.

I z taką mądrością zostawiam dziś i Was. 

 

A jakie są Wasze wspomnienia nierównej walki o lepszą i zdrowszą siebie?

 

[1] A rzekł to Thomas Edison

[2] Joseph Goebbels. Żeby nie było – faszystów nie popieram.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *